W ostrym, lipcowym słońcu cień starego Skonieczki jest jak niedopasowana sztacheta w zbutwiałym płocie Jurczakowej. Długi i złowróżbny. Wystaje niczym bagnet.
Skonieczko regularnie przychodzi i oferuje pożyczkę na nowy płot, wie bowiem, że u sąsiadki się nie przelewa. Doradza stalowy, na porządnej betonowej wylewce. Bo do wsi już wiele lat temu przyszła nowoczesność; w letnim słońcu mienią się złote szprosy w oknach betonowych sześcianów zbudowanych po wojnie i później, porządnie ogrodzonych, a Jurczakowa wiecznie jak dywersantka. Nie i nie. Przychodzi więc Skonieczko z tym swoim ostrym cieniem, ona cierpliwie tłumaczy i wspólnie odpływają w rytuał. Stary pojawia się średnio raz na kwartał, jakby odmierzał ich wspólne powody i pory istnienia. Jurczakowa podejrzewa, że tylko dla jej nalewki i kilkunastu jaj, które sam za pozwoleniem gospodyni wybiera z kurnika. Jest wdowcem jak ona wdową, znośnym w narzekaniach i naleganiach, powtarzalnym jak mucha pod żyrandolem rysująca w locie wciąż tę samą figurę. Ona słucha, on pije i opowiada o nowoczesności, technice i postępie; z wojny pora się wygrzebać, pani Jurczakowa. Przyjeżdża rowerem, zostaje dokładnie dwie godziny. Wychodzi na niepewnych nogach, żegnany opadającymi ze znużenia powiekami kobiety. Przytula się do roweru, który ratuje go przed osunięciem się w bujne pokrzywy, rosnące nad rowem ciągnącym się od Jurczakowej do jego domu, będzie tego ze trzy kilometry. Nigdy nie jest pewna, czy zapamiętuje, więc w kółko tłumaczy, dlaczego do jej śmierci płot pozostanie jaki jest. Stuletni, otulony zielenią mchu i porostów, żywy.
- Jeszcze ojciec Kazia go postawił. Tuż po pierwszej wojnie, gdy teściów rujnacja Sandomierza na wieś wygoniła. Żeby przeżyć, panie Skonieczko. I pokochali tę wieś jak my potem. Mocny jest mój płot, modrzewiowy, wnuk sąsiadów raz za czas mi go konserwuje, więc nie planuję zmieniać. Witał mnie on jeden, jak z mrozu od nich wróciłam, i pierwszy był do przytulenia, zupełnie jakby ramiona Kazia mnie witały. Na tych sztachetach sprawdzałam, czy moje ciało jest jeszcze żywe i da się odmrozić.
Skonieczko znudzony potakuje, szarpie kępkę włosów na czubku nosa i powtarza swoje.
- Dawne jest dawne, pani Jurczakowa, nie ma co wracać, trzeba z postępem iść i nie rozgrzebywać, co było. Starość to nie wymówka.
Sybiraczka nie czuje swoich osiemdziesięciu lat tak bardzo, jak jej równolatki o niezahartowanych mrozem dłoniach. Szczupłe i żylaste ciało ma trwale przygarbione, ale jest nieustannie w ruchu i nie obchodzi go metryka. Może dlatego, że nigdy nie rodziło – tylko poroniło na śniegu. Sierpień ma przynieść zbieg jej urodzin z okrągłą rocznicą nadania tutejszej szkole imienia jej męża, który z mrozu nie wrócił. Ogród musi prezentować się wyjątkowo okazale, więc od wczesnej wiosny Jurczakowa schodzi do piwnicy sprawdzać przezimowane cebule i sadzonki, niecierpliwie czeka na chłopaka ze sklepu ogrodniczego, który obiecał przywieźć nasiona maciejki i nasturcji. Malwy i słoneczniki ma od lat własne. Lato jest łaskawe dla roślin i owadów, w idealnej równowadze słońca, deszczu i burz. Już w maju ze szkoły imienia Kazimierza Jurczaka, urzędnika kolei sandomierskich, przychodzą wycieczki dzieci – Jurczakową to uszczęśliwia i przypomina o kilkunastu latach pracy pielęgniarki pediatrycznej w wiejskim ośrodku zdrowia. Była uwielbiana, bo nie tylko umiała odwrócić uwagę od bólu zastrzyków, ale też pozwalała nurkować w kieszeniach fartucha – magazynach pełnych kolorowych, pudrowych dropsów.
Niespodziewanie łapie się na życzliwej myśli względem Skonieczki. Są w podobnym wieku. Postanawia przełamać rutynę i zaprosić go na sierpniową rocznicę, upiecze ciasto drożdżowe ze śliwkami – renkloda ugina się od obfitości owoców - i nie będą rozmawiać o płocie, pogawędzą o starych dziejach, to jedyne bezpieczne rewiry dla ludzi takich jak oni. Kilka dni później stoi przy eleganckim ogrodzeniu domu Skonieczki i zaprasza zdumionego sąsiada: niech pan przyjdzie dokładnie za trzy tygodnie! Odchodzi szybko, speszona własną śmiałością, nie czekając na odpowiedź. Wie, że Skonieczko przyjdzie. Dopiero w domu, gdy przystaje na dłużej przed lustrem - używa go wyłącznie do kontroli upięcia białych włosów starą gumką, plus pięć wsuwek po każdej stronie głowy - zdaje sobie sprawę, że w sierpniu będzie chciała dobrze wyglądać. Chyba wciąż ma w szafie jakieś sukienki albo przynajmniej przyzwoitą bluzkę ze skromnym dekoltem. Szkoda, że szminka się kruszy, ta co jej nigdy nie miała na ustach. Może rozetrze suche, czerwone drobiny w maśle?
Skonieczko przechowuje stary i pasujący jeszcze do figury garnitur, oficerskiego munduru już nie, ale zdobywa się tylko na białą koszulę do zwykłych spodni. Trzeba przyznać, że starannie wyprasowaną. Rękawy mają bezlitosne kanty i ma się wrażenie, że półprzezroczysta, stara tkanina rozpadnie się przy najdelikatniejszym dotyku. Jurczakowa nie planuje dotykać Skonieczki. Jest w dobrym nastroju, świergotliwym wręcz, niezwłocznie zabiera się do przełamywania rutyny dotychczasowych spotkań. Nóż stanowczo sunie przez świeży placek śliwkowy, wydający ostatni oddech pary tuż pod nosem Skonieczki. Nie chce, żeby znów zaczął mówić o płocie i technice, zagaja więc znad kieliszka pierwsza.
- Słyszałam znów te okropne plotki na pana temat. Że to musi wracać, niech pan powie, po co? Że z Kozielska pan uszedł z życiem, bo był na ich usługach, że pan dręczył naszych. Jadowite ludzkie języki, potworność! Dzieci te głupstwa powtarzały, co to była za historia z rzucaniem kamieniami w pana okna, w przychodni tłumaczyłam matkom, że nie wolno. A ksiądz proboszcz na zakrystii mówił mi o panu i świadczył za. Zaraz, mam tu zapisany ten List do Koryntian, tak go pięknie wikary niedawno recytował: By czasem między wami nie było kłótni, zazdrości, wybuchów gniewu, intryg, plotek, obmawiania, nadymania się i nieporządków. Nikt dla parafii nie zrobił tyle co pan, wspaniała ta nowa dzwonnica!
Twarz Skonieczki tężeje, spod opadającej na powieki szczeciny brwi patrzą na skromny dekolt Jurczakowej wąskie oczy. Czerń źrenic rozlewa się na wodnisty błękit tęczówek.
- Przyniosłem w prezencie kanister z kwasem karbaminowym. Jest plaga mszyc, pani Jurczakowa. U pani też, widziałem na malwach. Zaraz zniszczą wszystko. Szkoda by było, ładnie się udały. Zrobię oprysk. Pani się tylko nie zbliża, bo to chemia jakich mało, trucizna. W obozie, pani Jurczakowa, nauczyłem się od tamtych szacunku do siły, łby mają jak nikt nigdy. Trzeba to szanować i tak to już jest ułożone w przyrodzie, że za silnym idzie historia. Pani tu poleje do kieliszków, ja pójdę z opryskiem i zaraz wrócę. I poważnie pogadamy o płocie.
Słońce łagodnie zachodzi za sztachety Jurczakowej, mszyce zwijają się w małe, czarne kropki.